Tusk i Sługocki [FELIETON]
Nic więc dziwnego, że Donald Tusk zwołał w Warszawie wiec, w którym, jak pisze „Gazeta Wyborcza”, wzięło udział 100 tysięcy osób, co oznacza realnie jakieś 50 tys. Ale to i tak bardzo dużo! Tusk najpierw zadzwonił do liderów innych sił opozycyjnych, a potem zaprosił na scenę Leszka Millera - premiera, który podpisał Akt Akcesyjny i Leszka Moczulskiego, który przez lata zwalczał Millera, ale w sprawie UE ma to samo zdanie, zaprosił Władysława Kosiniaka-Kamysza, zaprosił Włodzimierza Czarzastego, którego organicznie nie cierpi i wiele różnych osób, z którymi pewnie się nie zgadza, ale na ten moment uznał, że ważniejsza jest walka o utrzymanie Polski w UE niż osobiste animozje.
Tym właśnie Tusk różni się od posła Waldemara Sługockiego i zielonogórskich lemingów. Ci bowiem zwołali zielonogórzan, po czym wiele czasu poświęcili atakom na urzędującego prezydenta miasta, próbując postawić znak równości miedzy nim a PiS, bo tak łatwiej go atakować. Słuchając relacji ze zgromadzenia pod Filharmonią Zielonogórską miałem wrażenie, że radny KO Janusz Rewers i koledzy uznali, że w Zielonej Górze mniej ważne jest bronienie Unii, ważniejsze jest atakowanie prezydenta i jego ekipy.
Ponieważ organizatorzy mniej uwagi poświęcili Julii Przyłębskiej, a więcej eksponowaniu Wadima Tyszkiewicza, mogę się założyć, że pan senator już zmęczył się senatorowaniem i chce wrócić na fotel prezydenta. Ale ponieważ w Nowej Soli szans nie ma, bo okazało się, że jego następca mniej się lansuje, a więcej buduje, to będzie kandydatem KO w Zielonej Górze. Bowiem jedną umiejętność na pewno senator posiada - umiejętność autokreacji. I bije w tym na głowę Janusza Kubickiego.
Reasumując polityczny tydzień - Tusk wykorzystał manifestację do jednoczenia opozycji, Sługocki do jej dzielenia i wykorzystania ważnej, bardzo ważnej sprawy do lokalnego wiecu wyborczego.
Ale mieszkańcy żyją nie tylko polityką. W ostatnim tygodniu większość rozmów ze znajomymi kręciła się wokół cen benzyny. I drożyzny ogólnie panującej. Tym żyje dziś ulica! Jesteśmy coraz bardziej przerażeni tym, co dzieje się na rynku. Rosnące ceny to zarówno efekt programów socjalnych, jak i szybkiego startu gospodarki po pandemii. Mówił mi w sobotę jeden z leśników, że ceny drewna „na pniu” od wiosny wzrosły o 100 proc. To znaczy, że za chwilę poszybują ceny mebli i domów (więźba dachowa będzie kosztowała, jakby była ze złota). I wszystkiego, co z drewnem związane.
Mocne są też informacje z Wysp Brytyjskich. Sklepy wyglądają tam tak, jak u nas tuż przed wprowadzeniem stanu wojennego, a kolejki przed stacjami benzynowymi są jak w 1973 roku. To efekt brexitu. I o tym powinno się mówić na lokalnym wiecu za pozostaniem w Unii, a nie o tym jaki to Kubicki jest be, a Tyszkiewicz cacy. Za dużo wymagam?
Andrzej Brachmański