Zbyszko [FELIETON]
Pierwszy raz zetknąłem się z nim w 1984 r. Nowy w mieście, nie do końca orientowałem się w jego realiach i w artykule dla „Lubuskiej” popełniłem błąd. Wezwał mnie sekretarz redakcji. - Dałeś plamę. Wytłumacz się panu Piwońskiemu i załatw, by obyło się bez sprostowania - rzucił. Piwoński przywitał mnie uśmiechem, zaproponował kawę. Wyjaśnił istotę błędu i… przeprosił, że nie dość precyzyjnie się wyraził. Wyszedłem pod jego urokiem… i zostałem pod nim na zawsze.
Dwa lata później w żarskim Marszowie, podczas spotkania nowego wojewody zielonogórskiego z dzieciakami z tamtejszej podstawówki, poznałem inną twarz Piwońskiego. Trochę się wtedy wzruszył i otworzył. W latach okupacji, by utrzymać rodzinę, 12-letni Zbyszko pracował jako robotnik w mleczarni w Ciechanowie. Po wyzwoleniu ukończył kurs dla młodych nauczycieli i jako 17-latek w 1946 r. rozpoczął pracę w jednoklasowej szkole w Marszowie. Czuł się matematykiem, ale uczył wszystkiego. Wkrótce przeszedł do liceum w Żaganiu, a po ukończeniu studiów pedagogicznych, mając zaledwie 25 lat, został dyrektorem liceum ogólnokształcącego w Głogowie, którym rządził do połowy lat 70., aż do podjęcia obowiązków zielonogórskiego kuratora oświaty. Dwa lata był wicewojewodą, w 1984 r. został wojewodą. Był świetnym i lubianym przez Lubuszan zarządcą województwa. Nie słyszałem o nim złego słowa. Mimo to, gdy do władzy doszła „Solidarność”, na sesji sejmiku województwa z zaskoczenia, i ku zniesmaczeniu obserwatorów, postawiła wniosek o jego odwołanie. - Gdyby przyszli, powiedzieli że mają taki zamiar, sam bym ustąpił - powiedział mi znacznie później.
Zbyszko przeszedł na emeryturę, wydawało się, że pozostał mu Ruch Przyjaciół Harcerstwa. W 1993 r. pod namową prof. Tadeusza Bilińskiego z listy SLD wystartował do Senatu. Wygrał w cuglach i przez 12 lat był senatorem. I to jakim! Bez jego starań (i jego alter ego - prof. Bilińskiego) nie mielibyśmy nowej filharmonii, nie powstałaby Wyższa Szkoła Zawodowa w Sulechowie, nie byłoby Uniwersytetu Zielonogórskiego, i in. Każdy sukces ma wielu ojców, więc jako świadek wydarzeń mogę zeznać pod przysięgą: ci dwaj panowie byli protektorami wyżej wymienionych instytucji. Działali skutecznie i bez rozgłosu. Tacy po prostu byli.
Kiedy wspominam Zbyszka, widzę taką sytuację. W senackim pokoiku, cztery metry na trzy, starszy pan od kilku godzin klęczy na podłodze i z Andrzejem Bocheńskim i ze mną przygotowuje pakiety ulotek, które rano mają trafić do parlamentarzystów. Jest końcówka walki o powstanie województwa lubuskiego, ale jego utworzenie jest ciągle mocno niepewne, więc postanowiliśmy dostarczyć każdemu z parlamentarzystów garść argumentów „za”. Materiały przyjechały z Zielonej Góry, trzeba je posortować, poukładać, powkładać do skrzynek. Jest grubo po północy, młodzieniaszki (Andrzej i Andrzej) proszą Zbyszka, by usiadł, a nie chodził na klęczkach po pokoju, a on uśmiecha się i mówi: - Nie mogę się poddać i przynieść wstydu memu wielkiemu imiennikowi, który też żadnej sprawy nie odpuszczał…
Zadzwonił do mnie dzień przed śmiercią. Rozmowa była krótka. - Piszesz memuary? - zapytałem po raz chyba setny. - Myślę, że rzeczywiście już czas…
Odszedł człowiek wybitny. Zakochany w tej ziemi i życzliwy, jak mało kto. Nie pamiętam, żeby kiedykolwiek podniósł głos. Najwyżej się żachnął.
Andrzej Brachmański