Ogródek zamknięty, bo jeżdżą samochody i się kurzy - SPACEROWNIK ZIELONOGÓRSKI ODC. 477 (1066)

- Czyżniewski! Nie żartuj. Auta jeżdżące wokół ratusza zagrażały czystości ogródka? Ile tych pojazdów jeździło wówczas po Zielonej Górze? - moja żona potrafi mnie zaskoczyć. Raczej spodziewałbym się pytań o patelnię (chyba zapomniała o niej) niż o samochody.
Pojazdów było niewiele. Pod koniec 1959 r. Zielona Góra liczyła około 50 tys. mieszkańców. Mieli oni do dyspozycji około 3.800 zarejestrowanych samochodów i około 1.900 motocykli. Przeważały ciężarówki. Do osób prywatnych należało jedynie 245 aut. Dzisiaj nasze miasto ma niespełna trzy razy więcej mieszkańców i 30 razy więcej samochodów, głównie osobowych.
- Dziękuję za dane - z przekąsem przerwała mi małżonka. - O patelni nie zapomniałam, ale lepiej przyznaj się jak zdemolowałeś kuchnię.
To drażliwy temat. Cóż, doprowadziłem do eksplozji dużej butelki silnie gazowanego napoju. To była piękna fontanna. W najbliższym czasie czeka mnie malowanie sufitu, bo żona nie chce zaakceptować masy brązowych cętek na powale. Lepiej wróćmy do „Ratuszowej”.
Budujemy „Ratuszową”
W tym miejscu wcześniej stały dwie kamieniczki. Nie były w najlepszej kondycji, dlatego zburzono je jesienią 1954 r. Zaraz pojawiła się zapowiedź, że w zamian powstanie tam wielka kamienica z zakładami żywienia zbiorowego na parterze. Prace budowlane rozpoczęto wiosną 1956 r. Rok później budynek miał być gotowy. Kilka razy przesuwano termin otwarcia. W końcu wyznaczono datę - 22 lipca, w jedno z najważniejszych świąt państwowych PRL-u. O zgrozo, terminu nie dotrzymano. Lokal otwarto w sobotę, 3 sierpnia 1957 r.
- A więc wreszcie. Stało się. „Ratuszowa” - pierwszy w mieście lokal kategorii I został w sobotę otwarty - pisała „Gazeta Zielonogórska” w poniedziałkowym wydaniu z 5 sierpnia.
Chwilę po otwarciu do lokalu weszło kilkudziesięciu gości, którzy pod drzwiami czekali już od dwóch godzin. Nie skorzystali z oferty, bo większość stolików była wcześniej zarezerwowana. Mogli jedynie zobaczyć lokal, przełknąć ślinę i… wyjść.
Piec dymi, nie idzie gotować
Było elegancko, ale goście szybko musieli zrezygnować z ciepłych posiłków. Już w poniedziałek restauracja została otwarta z dwugodzinnym poślizgiem, bo w piecu nie chciało się palić, w kominie nie było „ciągu”, a dym walił do środka lokalu. Tragedia. Kucharze jeszcze próbowali coś pichcić, jednak w środę, cztery dni po otwarciu lokalu, poddali się. Zapadła decyzja, by piec zbudować od nowa i przebudować komin, a „Ratuszowa” została zamieniona jedynie w kawiarnię.
Ponieważ Zielonogórski Zakład Gastronomiczny, który zarządzał lokalem, nie miał rezerwowych płyt kuchennych, zwrócono się do dyrekcji „Zgrzeblarek” z prośbą o odlanie takiego elementu. Zakład zapowiedział ekspresową pomoc.
Sprzeciw Sanepidu
Lato było gorące, a „Ratuszowa” dysponowała letnim ogródkiem. Założono daszek, pomalowano barierki, ustawiono krzesełka i stoliki. Pod potrzeby kawiarni specjalnie poszerzono chodnik. Goście mieli gdzie usiąść i napić się kawy. Nic z tego.
- Kiedy ZZG chciał ją otworzyć, sprzeciwiła się Stacja Sanitarno- Epidemiologiczna - zakomunikowała „Gazeta Zielonogórska” w wydaniu z 9 sierpnia 1957 r. - Motywy? Główna ulica, zbyt dużo kurzu, niehigienicznie.
O dziwo, gazeta za wzór stawiała Niemców, Francuzów i Czechów, gdzie przy głównych ulicach takie ogródki funkcjonowały. Podobnie jak w Krakowie i w Warszawie, wcale od Zielonej Góry nie czyściejszych.
- Bądźmy dumni, zielonogórzanie - u nas higiena stoi na wysokim poziomie. „Kuda tam” innym miastom do nas! A więc poćmy się higienicznie nad półczarną w lokalu zamkniętym - kpiła „GZ”. Z letniej kawiarenki zrezygnowano.
Ze zbiorów Jerzego Topolskiego. Widok na północną pierzeję Starego Rynku. Lata 50. XX wieku.
Miażdżąca odpowiedź
Redakcja powróciła do tematu pod koniec miesiąca, omawiając wyjaśnienia przysłane przez Sanepid. Stacja dalej podtrzymywała swoje stanowisko, że źle wybrano miejsce. - Jest to bowiem najbardziej ruchliwy punkt w mieście. Przy tym ulica jest źle utrzymana, niedokładnie oczyszczona i nie polewana wodą - argumentowano. - Pod tym względem nie można porównać Zielonej Góry do Poznania, Warszawy, Krakowa.
Sanepid wytknął również wszystkie błędy budowlane: za wąskie drzwi, złe ciągi komunikacyjne, co groziło np. polaniem kawą ubrań gości. Na koniec instytucja powołała się na kierownika „Ratuszowej”, który tuż po otwarciu lokalu prosił o wzmożenie kontroli sanitarnej, bo… pojawiły się poważne trudności z utrzymaniem higieny, których przyczyną były usterki techniczne.
- A więc uruchomienie kawiarenki jeszcze bardziej by ten stan rzeczy pogorszyło - zakończył wyjaśnienia dyrektor Sanepidu.
Po tych wyjaśnieniach redakcja skapitulowała, zwłaszcza, że lato dobiegało końca. Usterki chyba jednak na dobre usunięto, bo latem następnego roku kawiarenka działała.
LISTY
Panie Redaktorze, chciałabym sprostować pewną nieścisłość, która znalazła się w 476. odcinku „Spacerownika”, poświęconym zielonogórskim młynom. Wymienia Pan m.in. Plank Mühle, tłumacząc jego nazwę jako Młyn Planka. Nazwa jednak pochodzi nie od nazwiska, ale od sposobu w jaki zbudowano ten młyn. Z racji położenia w dolinie Złotej Łączy, na terenie bardzo podmokłym, w zabagnionej części północnej Placu Powstańców Wielkopolskich, młyn skonstruowano w niecodzienny sposób. Został on posadowiony na deskach drewnianych, stąd nazwa. Niemiecki wyraz die Planke oznacza deskowanie, bale drewniane, a także palisadę. W literaturze (dość bogatej na ten temat) tłumaczy się nazwę młyna jako „młyn na palach”, co jest nie do końca prawidłowe.
Warto dodać, że relikty tego deskowania, zachowane w bardzo złym stanie, zostały przeze mnie odkryte w trakcie jednego z nadzorów archeologicznych, prowadzonych w tej części Zielonej Góry. Nadzór dotyczył budowy kanalizacji w początkach XXI wieku. Relikty wystąpiły dokładnie w miejscu, które zaznaczone jest na wszystkich starych planach jako Plank Mühle.
Pozdrawiam serdecznie
Tomasz Czyżniewski
Codziennie nowe opowieści i zdjęcia
Fb.com/czyzniewski.tomasz